niedziela, czerwca 09, 2013

Michał A. Piegzik, „Guadalcanal 1942–1943”


Monografia operacji „Watchtower”, obarczona poważnymi błędami i niekonsekwencją w używanej przez autora terminologii wojskowej i morskiej oraz irytującym częściowym tłumaczeniem nazw własnych okrętów, pozbawiona przy tym wspomnień uczestników tamtych zmagań, co uczyniło książkę dość trudną w odbiorze i znacznie mniej przystępną niż wcześniejsze opracowania tego tematu.

27 komentarzy:

  1. Czyli poziom ilustracji oddaje wnętrze książki dość dokładnie tym razem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, ilustracja na okładce jest gorsza niż zawartość :)

      Usuń
    2. Za to autor ma przedziwną manierę tłumaczenia niektórych nazw własnych okrętów. Można dostać zawału, czytając o zatopieniu Szerszenia.

      Usuń
  2. Witam,
    Ze swojej strony chciałbym się zapytać jakie to poważne błędy popełniłem w Guadalcanalu. Jest dosyć kategorycznie to napisane w opisie, a nie widzę żadnego na widelcu...
    Byłbym wdzięczny za jakiekolwiek przykłady. ;)

    Pozdrawiam,
    Michał A. Piegzik

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam,
    Ze swojej strony chciałbym się zapytać jakie to poważne błędy popełniłem w Guadalcanalu. Jest dosyć kategorycznie to napisane w opisie, a nie widzę żadnego na widelcu...
    Byłbym wdzięczny za jakiekolwiek przykłady. ;)

    Pozdrawiam,
    Michał A. Piegzik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie widać na widelcu, bo ich punktowanie nie mieści się w formule jednozdaniowych recenzji, którym poświęcony jest ten serwis.

      Tak jak pisałem, chodzi głównie o terminologię. „Ryba” to torpeda i o ile okazjonalne użycie określenia slangowego jest do przyjęcia, o tyle ciągłe jego stosowanie jest w najlepszym przypadku pretensjonalne. Okręty zmieniają kurs, a nie skręcają, lewą i prawą burtę określa się raczej bakburtą i sterburtą, formacje oczywiście poruszają się w szyku liniowym (tudzież torowym), a nie kolumną bojową. Nazwy własne maszyn piszemy wielką literą (a więc Val i Wildcat, a nie val i wildcat). Błędem jest również pisanie rajdersów (winno być raiders albo rajderów). Razi czasem odmienianie nazw okrętów na siłę, w jednym zdaniu mieszane są imperialne i metryczne jednostki miary, pisane zresztą z błędem, więc 105 mm, a nie 105-mm. Podobny błąd zresztą pojawia się bardzo często w oznaczeniach grup i zespołów operacyjnych, gdzie na przykład zamiast prawidłowego TG 67.4 pojawiają się przedziwne kombinacje w rodzaju TG-67.4 czy TG.67-4. Kolejny kwiatek to Grupa Posiłków - przyznaję, że przez chwilę zastanawiałem się, czy nie chodzi o catering - winno być chyba Grupa Posiłkowa albo Grupa Wsparcia? Z rzeczy które mam jeszcze wynotowane to zawracanie o 180 stopni (a można inaczej?) i informacja, że w czasie nocnej bitwy 14/15 listopada South Dacota była uzbrojona w 7 dział 406 mm, a nie w 9, jak Washington, co jest oczywiście bzdurą.

      Usuń
    2. Aha, za „Szerszenia” i „Żurawie” mam szczerą ochotę udusić. Nazw własnych się nie tłumaczy.

      Usuń
  4. 1. Nazwy samolotów nie były efektem mojego "wymysłu", lecz działalności korektora Bellony. W rękopisie mam wszystkie nazwy z wielkiej litery i w cudzysłowie.
    2. Błędy w odmienianiu wyrazów nie są błędami merytorycznymi.
    3. Grupa Posiłków - mój błąd.
    4. TG-67.4 i TG.67-4. (choć tego przyznam szczerze nie widzę nigdzie) to mój błąd, choć można dyskutować nad tym, bo w kilku publikacjach anglojęzycznych są różne oznaczenia.
    5. South Dakota miała uszkodzone 2 406 mm działa po bitwie koło Wysp Santa Cruz i nie mogła z nich korzystać (polecam Hornfischera oraz raport South Dakoty z II bitwy o Guadalcanal). Nie jest to zatem oczywista bzdura.

    Prosiłbym także o ważenie słów, ponieważ z tego co widzę, nie wszystko co według powyższego tekstu jest "oczywistym błędem" w rzeczywistości nim jest. Wiele rzeczy zostało ujawnionych bądź lepiej wyjaśnionych stosunkowo niedawno (2011-2012), więc nie należy bezkrytycznie wierzyć we własną wiedzę na temat walk morskich o Guadalcanal. Ja osobiście wolę się pierw zapytać dlaczego i poprosić o źródło. A nóż ktoś wie lepiej?

    P.S. Jak chodzi o "Szerszenia" i "Żurawie" - de gustibus... ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Proszę „pogratulować” w takim razie korektorowi, który zamiast poprawiać błędy je wprowadza.
      2. Proszę przeczytać jeszcze raz recenzję - to tylko jedno zdanie - napisałem tam, że błędy głównie dotyczą terminologii. Szczupłość formy jest powodem, że określenie to zawiera również błędy w odmianie nazw własnych. Kilka dodatkowych słów poświęciłem tylko dziwnemu zwyczajowi tłumaczenia nazw własnych. Ponowiłbym pytanie - co robił korektor i redaktor wydania?
      4. Strony 234/235. Dyskutować chyba o tyle nie warto, że najpowszechniej przyjętym zapisem jest po prostu TG 67.4, bez myślników. Nie pisałbym pewnie jednak o tym gdyby nie to, że stosuje pan niekonsekwentnie wszystkie trzy formy zapisu, z tego poprawną tylko w rozwinięciu.
      5. Z faktu, że South Dacota nie mogła korzystać z powodu uszkodzeń z dwóch dział nie wynika nijak, że nie była w nie uzbrojona. Podając uzbrojenie na 7x406 mm nigdzie pan zresztą o przyczynie nie pisze, a chyba w tej sytuacji wypadałoby?

      Co do ważenia słów, nawet nie wie pan jak bardzo ważyć je musiałem, by w jednym zdaniu dać w miarę najdokładniejszy opis wrażeń, jakie płynęły z lektury książki. Jestem w pełni świadom, że może się pan z moją oceną oczywiście nie zgodzić, ale swojego niedosytu nie zamierzam ukrywać.
      I jeszcze jedno: nowe odkrycia są na pewno ważne, ale akurat warstwy historycznej zupełnie nie krytykowałem, koncentrując się raczej na sposobie JAK pan informacje historyczne przekazuje.

      PS Jeśli chodzi o Szerszenia i Żurawie, to obawiam się, że nie de gustibus. Tego się po prostu nie robi, tak jak nie tłumaczy się imion i nazwisk, no chyba że lubi pan czytać później o przygodach panny Kwietniowej Środy (April Wednesday)?

      Usuń
    2. Aha, jeszcze co do kwestii nowych odkryć faktograficznych - zdaje się, że w ogóle nie oparł się pan na publikacjach japońskich?

      Usuń
  5. 1. Niestety, ale tak już jest i przyznam szczerze, że mnie to również podirytowało. Drukowanie poszło już jednak w ruch i tak zostało z małymi. :-(
    4. Nie chcę zwalać ponownie na korektora, ale początkowo miałem jednolity zapis, potem musiałem go zmienić ze względu na cięcie objętości i łamanie tekstu. No i się pokiełbasiło przy takich "przeróbkach".
    5. Pierwotnie w przypisie było wytłumaczenie dlaczego tak, a nie inaczej, ale przypis ten został skasowany przez korektora (redukcja objętości tekstu z 204 stron A-4 w .docx do około 185).

    Bardziej chodziło mi o słowa "oczywista bzdura". Uważam, że czasami to osoby piszące recenzje czy czytelnicy mylą się w swoich osądach, będąc przekonanym, że ich punkt widzenia jest jedyny słuszny. Czasami jednak warto poszperać po opracowaniach/źródłach i może okazać się, że ktoś po 50 latach odkrył prawdę.

    Co do nazewnictwa - przypominam, że jest to książka popularno-naukowa. Jest skierowana do szerszego grona czytelników, tak więc chcąc urozmaicić tekst, stwierdziłem, że w niektórych miejscach należy zrezygnować z monotonnych opisów powielających po kilkanaście razy nazwę tę samej jednostki. To moje osobista decyzja, nie wiem czy ponownie się na to zdecyduję. Muszę to przemyśleć solidnie.

    Nie oparłem się w Guadalcanalu na publikacjach japońskich, ponieważ nie znałem wtedy jeszcze w ogóle tego języka. Mam w tej chwili 22 lata, w chwili pisania Guadalcanalu miałem 19-20. Dwa lata to jednak dużo - dziś posiadam już kilkanaście japońskich opracowań (głównie Senshi Sosho), z których zamierzam skorzystać przy okazji kolejnych publikacji. Obecnie w "poczekalni" do druku w serii HB czekają "Holenderskie Indie Wschodnie 1941-1942" oraz jestem w trakcie pisania (też seria HB) "Morza Koralowego 1942". Jak już się obronię i uda mi się dostać na jakąkolwiek aplikację, zabieram się za poszerzoną wersję Guadalcanalu - solidna korekta, szersze wątki, więcej źródeł, map, zdjęć. Planuję około 550 stron .docx No i inny wydawca. ;)

    Wracając do Guadalcanalu - myślę, że nie należy dyskwalifikować tej książki za brak japońskich publikacji. Nie spotkałem się jeszcze w Polsce z takim wymaganiem, nawet od strony pracowników naukowych. Ostatnio bardzo modne stało się wymagać od autora bycie poliglotą, a chciałbym nadmienić, iż japoński nie jest łatwym językiem do nauki jak i codziennego korzystania (głównie ze względu na kosmiczną ilość znaków kanji).

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Co do nazewnictwa - przypominam, że jest to książka popularno-naukowa.

    Czyli piszemy językiem przystępnym, ale nie rezygnujemy z pewnych zasad. Przetłumaczyć nazwę można raz, ale w tekście stosujemy oryginalną. Pomijając już złe rozumienie DGNED, to nie jest to kwestia gustu, tłumaczenie nazw to po prostu błąd rzeczowy.


    chcąc urozmaicić tekst, stwierdziłem, że w niektórych miejscach należy zrezygnować z monotonnych opisów powielających po kilkanaście razy nazwę tę samej jednostki.

    Urozmaicać tekst można na różne sposoby, niekoniecznie mieszając ludziom w głowach i utrudniając zrozumienie treści radosną twórczością własną. Poza tym "należy"? Jak świat światem nikomu jeszcze nie urwano głowy za powtarzanie nazwy własnej, natomiast bardzo wielu czytelników ma ochotę zamordować autora za "wkład własny".


    South Dakota miała uszkodzone 2 406 mm działa po bitwie koło Wysp Santa Cruz i nie mogła z nich korzystać (polecam Hornfischera oraz raport South Dakoty z II bitwy o Guadalcanal). Nie jest to zatem oczywista bzdura.

    To jest oczywista bzdura. Jeśli w czasie bitwy zostanie wyłączona z akcji jedna z wież, to okręt nie przestaje być nagle uzbrojony w np. dziewięć dział i zaczyna być okrętem uzbrojonym w dział sześć. W dalszym ciągu uzbrojony jest w dziewięć dział, tyle że trzy ma niesprawne z tych czy innych powodów.

    OdpowiedzUsuń
  7. "to nie jest to kwestia gustu, tłumaczenie nazw to po prostu błąd rzeczowy."

    Z powodu tego rodzaju błędów rzeczowego książka naszpikowana błędami merytorycznymi? No proszę bardzo...

    "Poza tym "należy"? Jak świat światem nikomu jeszcze nie urwano głowy za powtarzanie nazwy własnej, natomiast bardzo wielu czytelników ma ochotę zamordować autora za "wkład własny"."

    Myślę, że nie ma co czepiać się słówek. Uważam, że autor ma autonomię co do tworzenia tekstu, tak samo czytelnik ma prawo do późniejszej jego krytyki i przy tym pozostańmy. Jeżeli zaś czytelnik ma ochotę "zamordować" za takie coś to znaczy, że jest bardzo małostkowy, ponieważ nie skupia się na rzeczywistych błędach (błędach faktograficznych), lecz na otoczce. Zresztą zauważyłem ostatnio, i nie ja tylko, że czytelnicy poświęcają coraz więcej czasu na czepianie się rzeczy, które mają wartość drugorzędną. Nie wiem czego to jest efekt - brak znajomości faktów wymusza postawę szukania błędów gdzie indziej, czy po prostu pretensjonalny czytelnik nie zdaje sobie sprawy, że niektóre błędy edytorskie nie zależą kompletnie od autora.

    "To jest oczywista bzdura."

    Mam wrażenie, że ta wypowiedź została napisana bez zapoznania się odpowiedzią powyżej.
    Po pierwsze: Był przypis, ale wcięło go podczas korekty.
    Po drugie: Jeżeli okręt ma uszkodzone działa to nie wlicza się ich do zdolności bojowych w nadchodzącej bitwie. Tak jest w Morisonie (Rising Sun in the Pacific), Franku, O'Harze, Hornfischerze, Friedmanie, nawet w Senshi Sosho. Nie ukrywam, że będę wspierał się autorytetami tych osób, ponieważ to oni wytworzyli pewne standardy.
    Po trzecie: Pisanie słów "oczywista bzdura" nie spowoduje, że argument o rzekomym błędzie będzie wyższej jakości. Stosowanie chwytów erystycznych na tym poziomie nie po prostu nie przystoi.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę jeszcze raz, UWAŻNIE przeczytać tę recenzję. To jedno zdanie, w którym ani słowa nie napisałem o błędach merytorycznych, a wyłącznie o błędach w terminologii morskiej. Naprawdę nie widzi pan różnicy? Nawet w komentarzach wspomniałem o jednym błędzie merytorycznym, dotyczącym uzbrojenia pancernika South Dacota, co do którego błędu widzę, że idzie pan w zaparte.
      Postawię więc sprawę jasno: może pan wspierać się autorytetami, ale mnie pan nie przekona - nie podał pan w opracowaniu przyczyny i nie wnikam, czy to wina pana czy korektora, bo nie recenzuję pana procesu twórczego tylko finalny produkt, czyli książkę. Zgodnie ze specyfikacją South Dacota była uzbrojona w 9 dział 406 mm i tego należy się trzymać, podając ewentualnie informacje o uszkodzeniach, a nie tworzyć swoją wersję. Nie wnikając w głębsze porównania książek, poprzednie opracowanie walk o Guadalcanal autorstwa Zbigniewa Flisowskiego podaje uzbrojenie prawidłowo.
      Przy okazji, o ile pamiętam prace o polowaniu na Bismarcka, to źródła są zgodne, że Prince of Wales był uzbrojony w 10 dział 356 mm, choć (również o ile pamiętam), po pierwszym spotkaniu z Bismarckiem z dalszej akcji została wyłączona wieża A - sam pancernik natomiast brał udział w pościgu jeszcze przez dwa dni.
      Co do trzeciego pana zarzutu, to zechce pan przyjąć do wiadomości, że nie zamierzam prowadzić dyskusji na temat erystyki, jako że nie ma ona żadnego znaczenia dla recenzji.

      Usuń
  8. 1. Skoro razi Pana tak bardzo tłumaczenie nazw okrętów lub odmienianie ich nazw, to jednak byłoby miło gdyby z Pańskiej strony sam pisałby Pan poprawnie ich nazwy. Nie znam takiego okrętu jak "South Dacota" tylko South Dakota. Czytam Pana posty i ileż można...
    2. Odrzuca Pan moje autorytety, ale zaraz później podaje Pan swoje przykłady. Tak nie przystoi. Ja Flisowskiego znam doskonale. A czy Pan zapoznał się z wymienionymi przeze mnie autorami i ich publikacjami?

    OdpowiedzUsuń
  9. 1. To prawda, błędnie napisałem nazwę okrętu. Ba, nawet wielokrotnie. Blogger nie daje niestety możliwości edycji komentarzy, więc tak zostało. Tylko moje komentarze nie aspirują do miana monografii i nie zamierzam wydawać ich w formie książki. Nie mam redaktorów, korektorów (poza autokorektą w telefonie, która w takiej sytuacji raczej przeszkadza niż pomaga) i całej tej artylerii. A pan, cóż, pan usiłuje zmieniać temat. Fakt napisania przeze mnie błędnie nazwy okrętu nijak nie dozbroi go w brakujące dwa działa.
    2. Nigdzie nie powołuję się na autorytety, podaję tylko przykłady użycia przed publikacją zdrowego rozsądku (poza Flisowskim nie podaję w ogóle żadnych nazwisk, wspominając ogólnie o publikacjach - bardzo dziwnie się panu te autorytety jawią). Szkoda, że nie widzi pan różnicy.

    Ogólnie to sądzę, że sensowną dyskusję mamy niestety już za sobą.

    OdpowiedzUsuń
  10. Wywołana do odpowiedzi najpierw zaznaczę, że książki nie czytałam, wypowiem się, bazując wyłącznie na tym, co tu powiedziano w opiniach, zarówno czytelników (czytelnika? nie wiem, kto i czy, poza Recenzentem, książkę czytał), jak i Autora. Opieram się też na moim doświadczeniu wydawniczym, redaktorskim, w tym także na opiniowaniu propozycji wydawniczych do druku.

    Po pierwsze obiłabym redaktora. Należy do niego sprawdzenie całej terminologii pojawiającej się w książce. Niestety, ten Wydawca akurat słynie z niefrasobliwej redakcji (zainteresowanych odsyłam do biografii Wysockiego, która swego czasu zbulwersowała światek redaktorów). Cokolwiek autor sobie wymyśli, redaktor musi sprawdzić. Nie może ufać autorowi, szczególnie w książkach popularnonaukowych, popularno-naukowych czy naukowych. Tu zabrakło pracy redaktora.

    Po drugie, jako wydawca, zadbałabym o wyjątkowo dobrego redaktora w tym przypadku. Wzięłabym pod uwagę młody wiek Autora i jego niedoświadczenie wydawnicze czy pisarskie. Autor bardziej doświadczony sam zadbałby o to, by po cięciach w objętości (co, nie ukrywajmy, jest standardowym działaniem wydawców), książka nie straciła wewnętrznej spójności, a informacje podane w wyciętych przypisach znalazły się jednak w treści. Lub sam przeredagowałby fragment tekstu tak, by mimo cięć nadal pozostał zrozumiały. Nie mam nic przeciwko debiutantom lub młodym autorom, ale jednak większe obycie w literaturze, nie tylko przedmiotu, ale ogólnej, daje inne podejście do tego, co się pisze i jak się pisze. Podkreślam, że mam na myśli wyłącznie działkę literatury historycznej, naukowej lub popularno-naukowej lub popularnonaukowej. Tu, sam entuzjazm nie zawsze wystarcza. Szczególnie książki o tematyce wojskowej są wnikliwie rezenzowane przez czytelników - z mojego doświadczenia wynika, że czytelnicy i miłośnicy takiej literatury są najlepiej zorientowani w temacie i potrafią wytknąć najdrobniejsze potknięcia (pisząc „najlepiej”, plasuję ich między amatorami historycznych publikacji o rozmaitej tematyce).

    Po trzecie Autorowi sugerowałabym sprawdzenie, jak wyglądają zapisy dotyczące praw w umowie wydawniczej. Na przykład kiedy odzyska prawa do dysponowania tekstem. By jak najszybciej doprowadził do nowego wydania, poprawionego (!) książki. Nie chodzi o rozszerzenie tekstu, ale poprawienie ewidentnych błędów. Słowa drukowane mają to do siebie, że pozostają. Warto próbować nie w komentarzach na niszowych blogach polepszyć książkę, ale w druku, o ile to możliwe. Wyciągnąć wnioski z tego doświadczenia i zabrać się do roboty. Jeśli wydawnictwo nie zapewnia profesjonalnej redakcji, to postarać się o taką samodzielnie, nawet na etapie prac nad książką. Finansowo to z pewnością będzie klapa, bo trzeba będzie ponieść samemu koszta redakcji, ale opłaci się to w renomie. Bo mimo wszystko na książce pojawia się nazwisko autora, nie redaktora. I to na autorze skupia się uwaga recenzentów.

    OdpowiedzUsuń
  11. @AL
    Trochę to śmieszne, że w ostatnim zdaniu nawiązuje Pan do sensownej dyskusji, chwilę wcześniej popełniając równie niesensowy wpis.

    1. Niestety, ale wychodzi na jaw Pańska nieznajomość realiów na rynku wydawniczym. Bellona nie robi korekty merytorycznej prac, co najwyżej językową oraz edytorską. Nie stała więc za mną rzesza korektorów, lecz jeden polonista. Myślę również, że nie ma co się tym usprawiedliwiać. Czytelnik, który narzuca pewne standardy podlega takim samym kryteriom oceniania.
    Z całym szacunkiem, ale Pańskie aspiracje mnie nie interesują, bo ich przywołanie ma charakter wybitnie złośliwy w stosunku do mnie. Zaczął Pan z wysokiej stopy. Kategorycznymi i pretensjonalnymi zdaniami próbował Pan podbić siłę swoich argumentów, sęk w tym, że gdy zdecydowałem się obnażyć Pana złudną drobiazgowość nagle okazuje się, że jestem "be". W tym świecie ani autor ani czytelnik nie są świętymi krowami. Dlaczego Pan ma prawo krytykować a ja bronić się już nie?

    Podawałem dlaczego napisałem o siedmiu działach South Dakoty. Jeżeli jeszcze to do Pana nie dotarło to nie wiem już w jaki sposób przekazać swoje intencje.

    2. Taka ogólność zabija merytoryczną dyskusję. Powołał się Pan na jedną publikację i "jakieś" inne. Sęk w tym, że ja mogę Panu wypisać (i zrobiłem to, podając nazwiska autorów) przynajmniej pięć, w których sprawa przedstawia się inaczej.

    @Ania13
    Ze swojej strony dodam jeszcze to, że cała "praca nad tekstem" dzieje się w wariackich terminach. Początkowo praca leżakuje przez prawie rok, po czym przychodzi polecenie obcięcia 20 stron w tydzień.

    W każdym bądź razie dziękuję za obszerny post na temat tego jak to rzeczywiście wygląda. Było to potrzebne, bo jak widać niektórzy mają dziwne wyobrażenie o dzisiejszej korekcie w Bellonie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo uprzejmie przepraszam Autora, ale wariackie terminy nie są usprawiedliwieniem zostawienia w tekście baboli.

      Usuń
  12. 1. Szanowny panie, nie recenzuję wydawnictwa, tylko konkretną książkę i problemy z Belloną interesują mnie (i zapewne innych czytelników) tyle, co śnieg zeszłoroczny - liczy się efekt końcowy. Jak wygląda korekta językowa i edytorska Bellony właśnie można zobaczyć na przykładzie Guadalcanalu i znów, nie jest ważne, czy zajmuje się tym jeden polonista czy legion redaktorów, tylko liczy się efekt. Proponuję zmianę wydawnictwa, jeśli to nie zapewnia odpowiedniego standardu.

    2. Zrobiłem to własnie po to, by uniknąć licytowania się na liczbę i moc „autorytetów”. To nie dziecięca piaskownica, gdzie licytujemy się na to kto ma groźniejszego starszego brata, drogi panie, ani nie kłótnia przekupek na targu.

    Sugeruję panu jeszcze jedną rzecz - zachowanie spokoju i nieunoszenie się. Dyskusje z recenzentami z użyciem argumentów „ad personam” (i tupania nóżką) są niezbyt perspektywiczną metodą na zaistnienie niezależnie czy recenzentem jestem ja, amator z małego bloga, czy Poważny Historyk z Autorytetem. No chyba, że na końcu pana drogi ma być wpis na Wikipedii jak o Arnoldzie Buzdyganie?

    OdpowiedzUsuń
  13. @Misieq Z całym szacunkiem, ale czytelnik nie musi znać się na meandrach gonitwy terminów w procesie wydawniczym. Jak słusznie zauważyła @Ania13, wytknięte Panu kwestie tłumaczeń obciążają Pana nazwisko, nie czytelnika, który popełnił JEDNĄ literówkę. Dlatego kwestie, co znalazło się w Pańskim rękopisie i w jak krótkim terminie musiał Pan „pracować nad tekstem" są tu bez znaczenia. Dlatego proszę przestać zarzucać czytelnikowi nieznajomość procesu wydawniczego, gdyż to nie jest przedmiotem recenzji, a obciąża wyłącznie Pana. Wygląda to trochę tak, jakby lekarz bronił się, że źle przeprowadził operację, ponieważ miał mało czasu na przygotowanie się do niej, a w dodatku pielęgniarka podała mu brudne narzędzia, a on nie zareagował. Pouczający ton Pana wypowiedzi wskazujący, co kto powinien, w tym przypadku razi. Proszę zacząć od tego, co Pan powinien zrobić, by nie zarzucano Panu niedoświadczenia, niedopatrzenia w treści umowy z wydawcą i dopuszczenia do publikacji nie uwzględniającej pierwotnego tekstu, za to wprowadzającej korektę, za którą się tu (i nie tylko tu) Panu „oberwało".

    OdpowiedzUsuń
  14. @AL
    1. Skoro Pana nie interesuje, nie rozumiem dlaczego napisał Pan pretensjonalną wypowiedź pt. "ja nie dysponuje armią korektorów". To nie było czyste zgranie, po raz kolejny przekonuję się, że czytelnik może być zgryźliwy, autor zaś musi pokornie przyjmować policzki choć są bzdurą do kwadratu.
    2. W historii musimy się na coś powołać. Nie wymyślamy własnych wersji wydarzeń. Im lepsze opracowania oraz więcej źródeł tym dana monografia ma większą wartość. Nie wiem na jakiej zasadzie chce Pan dyskutować - "mam rację, bo podałem jedną książkę"?
    3. Ja również prosiłbym o zdrowe proporcje. Żyjemy w czasach, w których każdy wie wszystko najlepiej, problem w tym, że wielu nie potrafi poprzeć swoich racje rzeczowymi argumentami. Jestem gotowy na wymianę zdań jeżeli będziemy odnosić się do źródeł i konkretnych opracowań, a nie "nieokreślonych sytuacji oraz standardów".

    @ Ania i AK
    Oczywiście, zgadzam się. Nie powinienem usprawiedliwiać się żadnymi terminami, bo to ja odpowiadam za efekt finalny książki. Napisałem to zresztą w ostatnim zdaniu wstępu.
    Moim celem nie jest wymigiwanie się od odpowiedzialności (mógłbym z łatwością schować głowę w piasek), lecz pokazanie pretensjonalnemu czytelnikowi, że nie jest zupełnie tak jak jemu się wydaje. Nie wiem skąd ludzie czepią wiedzę na temat świata wydawniczego, ale porządnych oficyn militarno-historycznych (prawdziwa korekta, dobra oprawa edytorska i graficzna, etc) jest mniej niż posiadam palców u jednej ręki. Ja postanowiłem wybrać Bellonę (duże nakłady, popularna seria) i nie pozostaje mi nic innego jak przyjąć teraz na siebie błędy, które z tego wynikają.

    Dlaczego pouczam? Bo to taka moja brzydka wada - nie znoszę jak ktoś wypowiada się o rzeczach, o których ma blade pojęcie. Ja przykładowo nie znam się kompletnie na medycynie, więc nie rozpisuję się z pewnością chirurga na tematy operacji na otwartym sercu. Muszą mi to państwo wybaczyć, ale nie jestem z zasady cierpliwy i miły dla takich osób.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drogi panie, powołanie się nawet na największy autorytet nie zdemontuje dwóch dział z South Dakoty i nie przywróci przypisu wyjaśniającego dlaczego i gdzie magicznie zostały „zniknięte”.
      To tyle z mojej strony, więcej nie zamierzam z panem się wdawać w próżne przepychanki. Mam bardzo dużo pracy, zbyt mało czasu na sen i oględnie mówiąc nie zamierzam go marnować więcej na pana.

      Usuń
    2. Nie znam zasad przyjętych dla opracowań historycznych, ale na logikę: jeśli mam na okręcie dziewięć dział, ale dwa są zepsute, to dość oczywiste jest, że realnie mam do dyspozycji dział siedem. Nawet jeśli wyjaśnienie padło ofiarą nożyczek edytora, to jednak fakt pozostaje faktem: w bój mogło ruszyć tylko siedem dział.

      Usuń
  15. Na logikę, Danielu, ta informacja jest logiczna wyłącznie jeśli towarzyszy temu wyjaśniający przypis. Inaczej jest prawdziwa w podobnym stopniu jak informacja o tym, że samochód jest wyposażony w jedno światło przednie, bez wspomnienia że drugie owszem, istniało, ale zostało zbite w stłuczce.

    Prościej już tego naprawdę nie potrafię wytłumaczyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemniej drogę oświetla tylko jeden reflektor. I jest to niepodważalny fakt. W wielu krajach byłby to powód zatrzymania przez policję, dla której nie miałoby znaczenia, że samochód wyprodukowano z dwoma lampami z przodu. Bo na drodze świeciła tylko jedna.
      Jestem nieco zniesmaczony stylem powyższej wymiany zdań.

      Usuń
    2. Lecz policja nie miałaby powodu by zatrzymywać pojazd który konstrukcyjnie ma wyłącznie jeden reflektor i jest dopuszczony do ruchu.

      Jesteś w ogóle pewien, że masz dość czasu na brnięcie dalej w absurd? Na twój niesmak nic nie poradzę. Ja w każdym razie temat uważam za zamknięty.

      Usuń